Nie stwierdzam własnego istnienia, szklana i cicha, mam zielone oczy, w nich odbija się cmentarz żydowski, za grubym murem dusze i smugi pieprzu, gdzieś topią złoto, całują się, tańczą bluesa? płaczę nad makiem? Świat szklany, połyskliwy, tyle w nim miłości, dwutlenku węgla, wiersze jak rosa po nocy drażnią stopy, chciałabym zostać, spalić jeszcze jednego papierosa, ściągnąć sukienkę, krzyknąć, roześmiać się, przebiec ulicę i stanąć zdumiona? Muszę odejść, nikomu niepotrzebne zmaganie z dziewczyną i tanim złotem?